„Mało pytających. Dużo wszystkowiedzących. Jeżeli już ktoś pyta, warto poświęcić mu uwagę, bo to człowiek poszukujący, zastanawiający się, starający się coś zrozumieć, a jakże to rzadki teraz przypadek. Zwraca uwagę, że jeżeli dziś się w towarzystwie o czymś mówi, prawie nie zdarza się, aby ktoś powiedział – nie wiem, nie mam pojęcia, przeciwnie – wszyscy zabierają głos, mówią ex cathedra, twierdzą, upierają się przy swoim, monologują.” – Ryszard Kapuściński „Lapidaria IV – VI”
Malediwy zawsze były miejscem, które znajdowało się na mojej liście tych wspaniałych części świata koniecznych do zobaczenia chociaż raz w życiu. Dotychczas w Azji zaglądałem do innych krajów, a będąc na pobliskiej Sri Lance nawet nie zakładałem, że tak szybko przyjadę na Malediwy. To kraj o przepięknej przyrodzie, o cudownych podwodnych światach, które możemy podziwiać każdego dnia, nawet jeżeli nie jesteśmy zapalonymi nurkami z pełnym ekwipunkiem. Malediwy składają się z ponad 26 atoli w skład których wchodzi blisko 1 200 wysp, z czego 200 jest zamieszkanych. Najwyższe wzniesienie ma nieco ponad 2 metry i to jest największe zagrożenie dla tego niesamowitego kraju. W wyniku efektu cieplarnianego i podnoszenia się poziomu wód, istnieje realne ryzyko zupełnego zalania tych przepięknych wysp. Miejmy nadzieję, że jednak tak się nie stanie, ponieważ to cudowne miejsce, gdzie będziemy z pewnością wracali w przyszłości.
W naszą niesamowitą podróż wybraliśmy się na początku sierpnia, a więc w okresie pory deszczowej. Oczywiście kilku „znawców”, z których nikt nie był w tamtej części świata odradzało wyjazd w tym czasie, ponieważ miało cały czas padać i być pochmurno. Nic bardziej mylnego. Jeżeli wybieracie się na atole na południe od Male, pogoda naprawdę jest bardzo dobra, a opady nie są wcale znowu tak duże. Czasem po prostu zdarzy się ulewa późnym wieczorem albo w ciągu dnia mamy zachmurzenie, ale to w niczym nie przeszkadza. W trakcie całego naszego dziewięciodniowego pobyt mieliśmy przez osiem dni naprawdę cudowną pogodę. Ale od początku, jak to wszystko się zaczęło. W dniu wylotu spotykamy się późnym popołudniem z naszymi przyjaciółmi i ich dziećmi na przepysznym obiedzie w warszawskiej La Iberice, zajadając się owocami morza i czekając z niecierpliwością, kiedy wyruszymy do naszego wymarzonego raju. Czas mija bardzo szybko i nawet się nie obejrzymy, a już lecimy do Dohy w Katarze, gdzie czeka nas międzylądowanie i krótka przerwa. Okazuje się, że koło mnie siedzi bardzo interesująca Pani, która pracowała w Rwandzie podczas krwawego ludobójstwa w 1994 r. To niesamowite, jak ciekawych ludzi spotykamy w podróży. Ten lot będę długo pamiętał, a to, co usłyszałem podczas rozmowy, zapadło mi mocno w pamięci. Bardzo często nie zauważamy wśród nas wspaniałych ludzi, którzy pracując dla innych poświęcili – dosłownie – całe swoje życie, nierzadko inspirując innych, kolejnych wybrańców, uciekających od utartych schematów. Tymczasem lądujemy i po ponad pięciu godzinach czeka nas przerwa. Na szczęście lotnisko posiada kilka placów zabaw, wyglądających trochę futurystycznie, co znajduje szczególne uznanie u naszego młodszego syna. Nam powieki opadają, ale on wraz z koleżanką zupełnie nie przejmuje się tym, że jest trzecia nad ranem. Po czterech godzinach startujemy dalej, a naszym celem jest stolica Male, która jest jedynym ośrodkiem miejskim na Malediwach. Mieszka tutaj ponad 60 000 mieszkańców. Lądowanie w Male jest bardzo ciekawym doświadczeniem, ponieważ sama wyspa jest bardzo mała, a pas startowy kończy się prawie nad samym brzegiem oceanu. Lot z Dohy do Male trwa ponad sześć godzin, a więc cała podróż zajmuje nam już piętnaście godzin. To jednak jeszcze nie koniec. Bardzo szybko zostajemy odprawieni i przesiadamy się do motorówek, które mają nas zawieść na naszą wyspę, gdzie znajduje się nasz dom na najbliższe dni. Podróż trwa 45 minut i po drodze mijamy inne, cudowne wysepki. Pięknie świeci słońce, jest bardzo ciepło. Mimo zmęczenia czujemy się bardzo szczęśliwi – jest naprawdę cudownie, a dzieci są zachwycone.
Wreszcie naszym oczom ukazuje się nasza wyspa, która ma kilkaset metrów szerokości i ponad kilometr długości. Wysiadamy na długie molo i z uśmiechem obserwujemy podwodny świat. Rafa jest dosłownie wszędzie, piękne ryby, malutkie rekiny – jak się okaże „bejbi szarki” będą nam towarzyszyć wszędzie. Schodząc już na ląd widzimy jeszcze małą płaszczkę, która wita nas na tej przepięknej wyspie. Zjadamy kolację i siadamy przy plaży, gdzie dziesiątki sporych rozmiarów krabów wędrują we wszystkie możliwe strony. Jesteśmy, jesteśmy wreszcie u celu naszej podróży. No i jak z naszymi pierwszymi wrażeniami, prócz tego, że jesteśmy zachwyceni ? Malediwy to kraj muzułmański, ale na wyspach, gdzie są hotele w ogóle tego nie widać. Dominuje tu raczej kultura zachodnia, nie ma żadnych ograniczeń związanych z islamem, które znamy choćby z Egiptu, czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Można zjeść wiele europejskich potraw, kuchnia jest bardzo bogata i mamy również dania japońskie, tajskie, czy chińskie. Klasyczne drinki alkoholowe dostępne są również na plażach, co na przykład w Omanie jest zabronione. Nie ma także żadnych restrykcji związanych z ubiorem. Za to jest słonecznie, ciepłe, a piękne piaszczyste plaże i turkusowa, bardzo ciepła woda powoduje, że spędzamy w niej wiele czasu, ku nieograniczonej radości naszych dzieci. Innym ważnym przyjemnym elementem jest brak komarów i innych latających insektów. Wyspy są spryskiwane, aby je wyplenić. A jak wygląda życie poza resortami turystycznymi ? Od niedawna można wynająć pokoje w pensjonatach od lokalnych mieszkańców, którzy żyją na wyspach, gdzie nie ma hoteli. Tutaj już świat muzułmański jest widoczny. Nie ma w ogóle alkoholu, na plażach panie kopią się w ubraniach, a my jeżeli chcemy skorzystać z „normalnego” opalania musimy poszukać wysp z plażami „bikini”. Szukając zakwaterowania na własną rękę warto sprawdzić, jak daleko dana wyspa leży od lotniska, ponieważ dodatkowa podróż promem, która może trwać nawet kilka godzin będzie z pewnością mało komfortowa.
Wracając do naszego pięknego resoru – następnego dnia rozpoczynamy rekonesans wyspy, na której rośnie bujna roślinność w kolorze soczystej zieleni, przepiękne duże krzewy i kwiaty. Część z nich znamy ze skarłowaciałych wersji, które mamy w Polsce w naszych donicach. Ze względu na rozmiar wyspy, nie ma tutaj „dzikich tłumów” i jeżeli ktoś chce być sam na plaży bez trudu może znaleźć takie miejsce. Trochę czujemy się, jakby to było nasze prywatne miejsce. Wychodząc z naszych domków, mamy przejście na plażę po drobnym jak mąka piasku i w szpalerze egzotycznych roślin. Część z nas nurkuje z maską na rafie koralowej, wystarczy zanurzyć głowę, a już otacza nas świat pełen kolorowych ryb, mieniących się ławic, czasem w oddali widać rekiny rafowe. Nie są groźne dla ludzi, ponieważ rafa dostarcza im wystarczająco pożywienia, ale jednak zawsze serduszko każdemu bije trochę mocniej. Respekt do tych zwierząt jednak jest spory. My z Bartkiem umawiamy się na nurkowanie z całym sprzętem i kolejny raz jestem dumny obserwując mojego starszego syna, jak radzi sobie pod wodą. Naprawdę cudowne uczucie. Pierwsza wyprawa przynosi nam ciekawą trasę wzdłuż prawie pionowej ściany, gdzie oprócz niezliczonej ilości ryb, widzimy żółwie, a także dwa rekiny. Jednak to następne nurkowanie okaże się tym szczególnym, którego nie zapomnę jeszcze długo. Zaczyna się klasycznie, piękny podwodny świat, jak zwykle w takich chwilach przestaję w ogóle o czymkolwiek myśleć i koncentruję się na otaczającej mnie jedynej w swoim rodzaju przyrodzie. Dla mnie jest to najlepszy mindfulness, a przede wszystkim skuteczny. W pewnym momencie widzę, że Bartek jest bardzo podekscytowany i pokazuje mi, abym się obrócił, bo zobaczył coś szczególnego. I to jest właśnie ten obraz, kiedy dostrzegam ławicę 9 – 10 ogromnych płaszczek. Całość wygląda jak scena z filmu sciene – fiction. Jest niewiarygodnie. Te wielkie ryby, których rozmiar dochodzi do 8 – 9 metrów wyglądają jak nie z tego świata. Dumnie płyną, machają swoim wielkimi płetwami. Po wynurzeniu nasz przewodnik mówi nam, że mieliśmy dużo szczęścia, bo to, co zobaczyliśmy rzadko się zdarza w takiej skali. Wracamy szczęśliwi. To był bardzo udany dzień.
Kolejne dni w tym raju upływają zbyt szybko, chcielibyśmy jeszcze tu zostać znacznie dłużej, ale niestety zbliża się koniec. Na ostatni dzień planujemy rejs z podglądaniem delfinów, który też zapisze się na długo w naszej pamięci. Początek zaczyna się pięknie. Spotykamy się na dwupoziomowej dużej łodzi, która może pomieścić około 30 osób. Towarzystwo bardzo międzynarodowe. Turyści z Bangladeszu, Indii, Rosji, Francji, no i nasza ekipa z Polski. Wszyscy uśmiechnięci, zrelaksowani, pewni siebie. I tak płyniemy pierwsze 30 minut obserwując zbierające się chmury burzowe, które początkowo nie wydają się szczególnie niebezpieczne. Wreszcie ukazują nam się przepięknie skaczące delfiny, wszyscy gwizdają i hałasują, zachęcając je do powietrznych akrobacji. W pewnym momencie zrywa się mocny wiatr i zaczyna wściekle padać deszcz. Z minuty na minutę fale robią się coraz większe, a miny osób z obsługi są coraz bardziej nietęgie. Wszyscy schodzimy z górnego pokładu, a morze jest coraz bardziej niespokojne. Już widać, że będziemy mieli kłopoty. Kilka Pań zaczyna płakać, ktoś podsuwa sobie wiadro – wiadomo w jakim celu. Zakładamy kapoki i jak zwykle okazuje się, że nie dla wszystkich starcza. Fale są już tak duże, że nasz kapitan nie jest w stanie skierować łodzi na wyspę, ponieważ istnieje realne ryzyko, że się przewróci. W tym wszystkim jest też jakiś chichot losu, ponieważ Miłosz śpi mi na rękach i niczym się nie martwi. Z kolei ja wbity pazurami w barierkę z jednej strony trzymam go bardzo mocno – łodzią rzuca na falach bardzo solidnie – a z drugiej staram się obserwować całe nasze przerażone towarzystwo. To ciekawe studium przypadku jak ta zrelaksowana i pewna siebie grupa ludzi w modnych okularach i stylowych ubiorach, jeszcze godzinę temu się prezentowała, a co dzieje się teraz. Kilka par przytula się do siebie siedząc na podłodze, poważne miny widać już nawet wśród najbardziej odważnych mężczyzn, wiadra znajdują kolejnych użytkowników. To mocowanie się z burzą trwa jeszcze co najmniej godzinę, gdy wreszcie udaje się kapitanowi obrócić łódź w kierunku wyspy. Co prawda wpływamy od innej strony, gdzie znajduje się port techniczny, ale jednak jesteśmy. Ulga niesamowita. Gdybyśmy się przewrócili, na tych dużych falach byłoby kiepsko. O siebie to martwimy się mniej, ale zawsze ten strach o dzieci. Każdy rodzic wie, co mam na myśli. Wysiadamy z łodzi, wciąż leje jak z cebra. Prawdziwa burza, cały czas trwa. Wsiadamy do meleksów i po kilki minutach jesteśmy w naszych domkach. Uff, było gorąco, do wieczora jeszcze przeżywamy ten rejs.
Następnego ranka już musimy opuszczać to miejsce. Jakby bardziej czujnie spoglądamy w niebo i obserwujemy morze, czy aby nie czeka nas powtórka z rozrywki. Jednak ranek jest piękny, morze spokojne, bez problemu docieramy do Male. Jeszcze mała kawa na lotnisku, za którą płacimy chyba najciekawszym banknotami świata – rupią malediwską i już samolot podrywa się do lotu unosząc nas w przestworza.
A my już planujemy co dalej. Na razie jeszcze niezbyt wyraźnie, ale rozważamy już Madagaskar, Wietnam albo Dominikanę. Bardzo lubię takie chwile, kiedy jeszcze nie wiemy, gdzie nas ostatecznie poniesie, ale już widzę oczyma wyobraźni te nowe krainy, ciekawych lokalnych ludzi, ich inne zwyczaje i zrozumienie świata. Właśnie to jest sensem życia, przynajmniej jednym z kilku w moim przypadku.