„Przeciętny człowiek nie jest specjalnie ciekaw świata. Ot, żyje, musi jakoś się z tym faktem uporać, im będzie go to kosztowało mniej wysiłku- tym lepiej. A przecież poznawanie świata zakłada wysiłek, i to wielki, pochłaniający człowieka. Większość ludzi raczej rozwija w sobie zdolności przeciwne, zdolność, aby patrząc – nie widzieć, aby słuchając – nie słyszeć.”– Ryszard Kapuściński „Podróże z Herodotem”.
Izrael to kulturalny tygiel przez wieki odciskający piętno na architekturze, ciągle w napięciu ze wszystkimi sąsiadami, to kraj, gdzie większość świętych miejsc każdy z nas zna przynajmniej ze słyszenia. Wyprawa do Izraela to wyjątkowe przeżycie już od samego początku. Wylatujemy z lotniska Okęcie w Warszawie i już w samolocie pierwszy drobny wypadek – wylewam czerwone wino na spodnie. Nie wiem, czy to już jakaś ofiara składana bogom przestworzy, ale raz na jakiś czas – a latam bardzo często – mam taką sytuację. Jakimś cudem udaje mi się wyczyścić plamy pod bieżącą wodą w samolocie. Może stewardesa patrzy tylko trochę dziwnie, gdy wychodzę z toalety z jedną totalnie mokrą nogawką. Dalej lot już bez zakłóceń. Lądujemy na lotnisku Owda, które kiedyś służyło celom wojskowym i jest to widoczne na każdym korku. Po przesiadce do autokaru jedziemy przez pustynie Negew, gdzie nie ma dosłownie nic oprócz baz wojskowych i surowego krajobrazu. W drodze do Ejlat część trasy pokonujemy przy granicy z Egiptem, która oddziela dwa kraje wysokim na kilka metrów płotem z drutami kolczastymi i innymi nieprzyjemnymi gadżetami, której mają uniemożliwić jakiekolwiek przekroczenie granicy. Od razu widać, że oba kraje są do siebie wrogo nastawione, a napięcie czuć w powietrzu. Izrael to mocno wojskowy kraj.
Po godzinie docieramy do Ejlatu – zadbanego miasta nad Morzem Czerwonym. Miasto leży w oazie położonej nad Zatoką Akaba, która wcina się między Półwysep Synaj i Półwyspem Arabski. W krajobrazach dominują szerokie pustynne doliny położone wśród gór Negewu (892 m n.p.m.), które stromo spływają do Zatoki Akaba. Ejlat jest miastem o największej ilości słonecznych dni w Izraelu. Trudno zobaczyć tu chmury, tylko nieliczne mogą pojawić się zimą. Tak więc pogoda jest wymarzona i rzadko zawodzi. My meldujemy się w hotelu, gdzie portier obsługuje nas w szczególny sposób. Jednoznacznie stwierdzamy, że to musi być agend wywiadu. Starszy pan o wyglądzie mężczyzn z filmów z Humphreyem Bogartem. Działa w swoim tempie, czasem nie ogarniamy logiki jego działania. Zresztą to będzie częsta refleksja – jako to możliwe, że przy pewnym chaosie działań ten kraj tak funkcjonuje.
Pierwsze dni spędzamy lokalnie, poznając miasto i rzeczywiście jest to bardzo dobre miejsce na wypoczynek, gdy u nas szaleją wściekłe mrozy. Kuchnia jest bardzo dobra. Bardzo wielu Izraelczyków ma polskie korzenie, część z nich mówi po polsku, a niektórzy nawet bardzo płynnie. To miłe, choć obraz Polaków w ich opinii nie jest szczytem naszych marzeń, choć nigdy nie spotkaliśmy się z żadną nieuprzejmością, a byliśmy w wielu miejscach. Pierwszym z nich jest Morze Martwe. Wyjeżdżamy o nieludzkiej porze, gdy jest jeszcze ciemno. Pierwsze godziny to oczywiście pustynia Negew, więc za oknami nic szczególnego się nie dzieje.
Ostatecznie dojeżdżamy. Tutaj pierwszy szok. Morze Martwe to po prostu zbiornik słonej wody, który jest na terenach pustynnych. Zawsze miałem wyobrażenie, że tam musi być pięknie, niesamowite rośliny i bajkowe otoczenie niczym ze starożytnych legend. Oczywiście mamy internet, gdzie wszystko można zobaczyć, ale jakoś ta moja nierealna wizja zawsze mi towarzyszyła. Samo Morze Martwe rzeczywiście jest bardzo specyficzne. Poziom zasolenia pozwala się w nim unosić, a na skórze pozostaje bardzo tłusty osad o właściwościach, które wykorzystuje cały przemysł kosmetyczny. Do wody wchodziliśmy bez obuwia, więc na plaży, która jest po prostu skamieliną mieliśmy idealny naturalny peeling stóp. Szczerze mówiąc rozczarowanie i nic szczególnego. Jeszcze szybka kawa i już jesteśmy w drodze do Jerozolimy. Krajobraz robi się coraz ciekawszy, ponieważ wreszcie pojawia się zieleń.
Po godzinie drogi Jerozolima wita nas słonecznym porankiem choć wieje jak diabli. To już nie ciepłe okolice Morza Czerwonego. Tutaj po prostu jest chłodno. Jerozolima to bardzo szczególne miasto. Przez wieki niszczona i odbudowywana jest kolebką trzech największych monoteistycznych religii świata. Przez minione 3 tys. lat miliony walczyły o każdy kamień tego miasta. Tu w większej lub też mniejszej symbiozie koegzystują żydzi, muzułmanie i chrześcijanie, co widać na każdym kroku, a każdy konflikt ciągnie się latami. Nasz zwiedzanie rozpoczynamy od Góry Oliwnej, która leży na wschodnim krańcu Jerozolimy i oddziela miasto od Pustyni Judzkiej. Ze zbocza góry rozpościera się cudowny widok na Święte Miasto Jerozolimę z charakterystyczną złotą Kopułą na Skale. Na zboczu zachodnim w kierunku Wzgórza Świątynnego położony jest rozległy cmentarz żydowski, a u podnóża góry, od strony zachodniej, rozciąga się Ogród Oliwny. Drzewa oliwne porastają to wzgórze od tysięcy lat, czemu sprzyja dogodny klimat i żyzność gleby. Najstarsze na pewno pamiętają Jezusa Chrystusa. Z Góry Oliwnej udajemy się do bram starej Jerozolimy i w drodze do Ściany Płaczu jesteśmy świadkami bar micwy, uroczystości żydowskiej podczas, której chłopiec wkracza według prawa w wiek dorosły. My obserwujemy tę część ceremonii, kiedy rodzina bawi się i świętuje na ulicach starego miasta. Autentycznie wzruszony ojciec płacze bez skrępowania. Pięknie gra muzyka. Ten klimat też nam się udziela, ale pora ruszać dalej, a kierujemy się na osławioną Ścianę Płaczu. Jest to jedyna zachowana do dnia dzisiejszego pozostałość Świątyni Jerozolimskiej. W chwili obecnej jest to najświętsze miejsce judaizmu. Zachowane mury są fragmentem Drugiej Świątyni wybudowanej na wzgórzu Moria. Ściana Płaczu jest częścią Świątyni Jerozolimskiej (muru herodiańskiego), odbudowanej przez Heroda, a zniszczonej przez Rzymian.
Nazwa pochodzi od żydowskiego święta opłakiwania zburzenia świątyni przez Rzymian, obchodzonego corocznie w sierpniu. Wierni zgodnie z tradycją wkładają między kamienie ściany karteczki z prośbami do Boga. Będąc w Jerozolimie jesteśmy cały czas blisko tych boskich spraw. Jadąc do tego miasta jednym z miejsc, które nie dawało mi spokoju to zobaczenie i kontemplacja Drogi Krzyżowej. Zaczyna się przy Bramie Lwów. Tuż obok, w krypcie klasztoru św. Anny, według tradycji miała przyjść na świat Maria, matka Jezusa. Jeśli chcecie w skupieniu i ciszy przebyć Drogę Krzyżową zdecydujcie się przyjść tutaj zaraz po wschodzie słońca albo wieczorem. W ciągu dnia Via Dolorosa to po prostu gwarny i tłumny bazar, absolutnie nie sprzyjający zadumie i modlitwie. Dodatkowo w piątki tłumy są jeszcze większe niż w pozostałe dni. To mnie najbardziej rozczarowało. Miałem takie subiektywne oczekiwanie, że to najświętsze miejsce, gdzie wzruszenie złapie mnie całkowicie, gdzie przeżyję uniesienie, gdzie doznam czegoś, co zostanie we mnie na lata. Niestety tak się nie stało. Pomijając poszukiwane doznania mistyczne, uniesienia religijne i tę bliskość Boga to właśnie kramy, stoiska i nagabujący sprzedawcy psują atmosferę. Obecna Droga Krzyżowa, którą przemierzamy nie jest dokładną trasą, którą przebył Jezus. Jerozolima była kilkukrotnie niszczona i odbudowywana na gruzach, przebieg dróg się zmieniał i otoczenie również. Poziom ulicy sprzed dwóch tysięcy lat jest jakieś dwa metry poniżej obecnego. Dodatkowo pięć ostatnich stacji Drogi Krzyżowej znajduje się w Bazylice Grobu Pańskiego. Grupy często przechodzą Via Dolorosa niosąc krzyż, który wypożycza się na początku i zostawia przed Bazyliką.
I to właśnie w Bazylice Grobu Pańskiego zatrzymujemy się na dłużej, aby zobaczyć Grób Chrystusa. Stoimy w kolejce ponad godzinę i dowiadujemy się, że w „sezonie” można czekać nawet kilka godzin. Niestety wejście do krypty z grobem to dosłownie minuta i prawie od razu duchowni proszą nas o wyjście, ponieważ czekają następni. To, co jednak mnie mocno irytuje to zachowanie ludzi już przy samym grobie Jezusa. Panie wycierające obrazkami, różańcami, czy innymi rzeczami kamień z grobu wyglądają żałośnie. Taka wiara szamańska, ludowa, tandetna zawsze mnie mocno denerwowała. No bo gdzie miejsce na refleksję, czy zadumę, gdy Panie „odprawiają jakieś obrzędy” nie mające nic wspólnego z dojrzałą wiarą. Z niesmakiem wychodzimy i udajemy się do Betlejem, które leży na terenie Autonomii Palestyńskiej. Mijamy przejście graniczne i to, co od razu rzuca się w oczy to mało ludzi na ulicach. Widać też różnicę porównując Betlejem do Jerozolimy. Jerozolima jest czystym miastem, Betlejem niestety dużo mniej. Wchodząc do Groty Narodzenia oczywiście musimy stać w kolejce. Obecnie Grota Narodzenia znajduje się w krypcie pod ołtarzem Bazyliki Narodzenia Pańskiego, wybudowanej w roku 326 z polecenia św. Heleny. Podobnie jak przy Grobie Jezusa też i w Grodzie Narodzenia ciężko o głębsze przeżycia duchowe, gdy turyści jednego z krajów Europy zachowują się hałaśliwe przekraczając wszelkie granice.
Po pełnym dniu wielu wrażeń wracamy do Ejlat i odpoczywamy przez kilka dni, ciesząc się ciepłem, podczas gdy u nas w Polsce mróz, zimno i szaro.
Opuszczając Izrael czeka mnie jeszcze przygoda, która wyglądała jak rodem z amerykańskich filmów szpiegowskich. Odprawa na lotnisku Owda to jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Po wyczekiwaniu w kolejce do odprawy trafiam na dziewczynę z kamienną twarzą, która zaczyna mi zadawać pytania brzmiące jak przesłuchanie. Po co przyjechałem, czy byłem sam, czy kontaktowałem się z kimś obcym. Okazuje się, że wszyscy znajomi przechodzą dalej, a ja trafiam na dalsze przesłuchanie. Tym razem przesłuchuje mnie inna dziewczyna z jeszcze bardziej nieprzeniknioną twarzą. Sporo podróżuję, więc mam też w paszporcie pieczątki z krajów arabskich – Indonezji, Jordanii, Tunezji, Emiratów Arabskich itd. Tak więc zaczyna się grad pytań po co, dlaczego, czy mam jakieś kontakty w tych krajach i dlaczego jeżdżę do takich krajów. Przyznaję, że zaczyna mnie to mocno denerwować. Kolejny raz doceniam zdobycze Unii Europejskiej i swobodnego przepływu pomiędzy krajami członkowskimi. W końcu pytania się kończą i przechodzę dalej. Jednak cały ten „cyrk” się nie kończy. Tym razem młody chłopak zaczyna oglądać mi bagaż, wyciągając różne rzeczy i pytając do czego je używałem. Kątem oka obserwuje jednego z turystów, który kupił sobie w Autonomii Palestyńskiej chustę tzw. arafatkę kefiję i w związku z tym zaczyna się znowu seria pytań po co to kupił i dlaczego. W końcu po tych wszystkich ceregielach jestem już odprawiony i mogę odlatywać. Z pewnością tutaj wrócę, bo jest jeszcze wiele do zobaczenia. Uzbroję się jednak na pewno w niebiańską cierpliwość.
2 Responses
Dzięki za ten wpis :))
Dziękuję i polecam także relacje z innych podróży.