„Dawniej, kiedy ludzie wędrowali przez świat pieszo, jechali na wierzchowcach albo płynęli statkami, podróż przyzwyczajała ich do zmiany. Obrazy ziemi przesuwały się przed ich oczami wolno, scena świata obracała się ledwie – ledwie. Człowiek miał czas, żeby zżyć się z innym otoczeniem, z nowym krajobrazem. Klimat też zmieniał się etapami, stopniowo. Nim podróżnik do dotarł z chłodnej Europy do rozpalonego równika, miał już za sobą przyjemne ciepło Las Palmas, upały El-Mahary i piekło Zielonego Przylądka.”
– Ryszard Kapuściński „Heban”.
O tanzańskim Zanzibarze myślałem już od dawna i właśnie tutaj postanowiłem zabrać mistrzów Varilux, a więc naszych klientów optyków, którzy dzięki wspaniałej współpracy z firmą Essilor trafili do grona zwycięzców. Okulary progresywne ze szkłami Varilux pozwalają widzieć precyzyjnie na każdą odległość, a więc i tym razem postanowiliśmy się przyjrzeć i z bliska, i z daleka rajskiej wyspie Zanzibar. Gdy po jedenastu godzinach lotu z międzylądowaniem w egipskiej Hurghadzie stajemy na tanzańskiej ziemi Zanzibaru, wita nas upalny wieczór z wilgotnością, która natychmiast uzmysławia nam, że jesteśmy w kompletnie innej części świata. Oczywiście na lotnisku możemy zapomnieć o klimatyzacji i tłumnie stoimy w kolejkach do opłacenia wizy oraz załatwienia formalności granicznych. Zajmuje nam to prawie dwie godziny. Już wkrótce dowiemy się, że „pole pole”, czyli w języku suahili powoli, powoli obrazuje podejście do życia Tanzańczyków. Nikomu nigdzie się nie spieszy i nasz europejski pęd nikogo tu po prostu nie rusza.
Odwiedzamy Zanzibar większą grupą, więc czekamy na wszystkich uczestników naszego wyjazdu. Nie ma żadnych taśmociągów transportujących bagaże. Wszystko zostaje ręcznie dostarczone w wyznaczone miejsce i każdy zabiera swoją walizkę. W tym momencie zaczyna się pierwsze wyzwanie, kiedy jedna z koleżanek, czekając na swój bagaż, widzi już tylko jedną walizkę stojącą w pustej sali. Jednak to nie jej bagaż. Próbuję dzwonić pod numer telefonu zapisany na pasku przy tej jedynej walizce, ale niestety słyszę, że nie ma takiego odbiorcy. Na szczęście mamy imię i nazwisko. Jakaś roztrzepana Francuzka zabrał walizkę, która należała do naszej koleżanki. Biegniemy do Biura Rzeczy Znalezionych. Nie ma. Na parkingu stoją jeszcze busy, być może jest jeszcze szansa. Tak, dopisuje nam szczęście – zaspana Pani siedzi w jednym z nich. Szybka wymiana i jesteśmy już w drodze do hotelu. Jest już ciemno, ale od razu widać, że jesteśmy w bardzo biednym kraju. Po godzinnej podróży trafiamy do hotelu, który będzie przez następnych kilka dni naszą oazą i rajem. Szybka kolacja, spacer nad ocean, drink na rozluźnienie i idziemy spać.
Poranek wita mnie piękną pogodą. Budzę się dosyć wcześnie – na śniadanie jeszcze czas. Bez namysłu biorę na taras „Nic nie zdarza się przypadkiem” Tiziano Terzaniego i zatapiam się w lekturze.
Uwielbiam takie momenty. Gdzieś na końcu świata zaczytywać się w to, co ten wspaniały reporter pozostawił po sobie w swoich niesamowitych książkach. Następne dwa dni to chillout na plaży i w basenie, po drodze jeszcze chóralny występ dla naszych Pań z okazji dnia kobiet. Zachęcony propozycją i nieświadomy dalszych konsekwencji zapisuję się na intro nurkowe i….. poznaję coś, co zafascynowało mnie od razu. Dzięki pasji Morgana – naszego instruktora – od razu po zajęciach na basenie decyduję się na nurkowanie w oceanie. Spot nurkowy Scubafish oraz właśnie postać Morgana zapamiętam na całe życie. To właśnie dzięki jego pasji i zaangażowaniu wciągnąłem się w coś fantastycznego. Kolejny raz widzę przykład tego, co jest w stanie zdziałać właściwy człowiek, zmotywowany, z pasją i entuzjastycznie nastawiony do swojej pracy. Morgan – zostałeś ojcem chrzestnym mojego nowego hobby. Nurkowanie wciągnęło mnie totalnie.
Nie przyjechaliśmy jednak do Tanzanii, aby siedzieć w hotelu. Jeszcze nie opadły emocje po wczorajszym szkoleniu z nurkowania, a my już siedzimy od rana w busie i jedziemy do Stonetown. Jakże pouczająca jest ta podróż. Jadąc wśród przepięknej przyrody, pól ryżowych – tak, pól ryżowych w Afryce – możemy zobaczyć też codzienne życie mieszkańców. Większość kobiet nosi hidżaby i chimary, czyli jesteśmy w świecie muzułmanów. Choć w całej Tanzanii wyznający islam stanowią około 1/3 mieszkańców, to na Zanzibarze blisko 100% osób to właśnie muzułmanie. Jednak tutaj widać, że islam jest w bardzo łagodnej i absolutnie nieradykalnej formie. Obok cudownej przyrody niestety na każdym kroku rzuca się w oczy bieda, z jaką nie mamy do czynienia w Europie. To jest przepaść cywilizacyjna. Pomimo tego ludzie zachowują uśmiech, nie są nachalni, a my czujemy się bardzo bezpiecznie. Po drodze do Stonetown zatrzymujemy się na pokazowej farmie przypraw i naprawdę polecam każdemu, aby tu zajrzeć. W wielu przypadkach nie wyobrażałem sobie, że te wszystkie przyprawy, które znam, ale także te mniej znane, mogą rosnąć w tak ciekawej formie. Trudno wszystko zapamiętać – pieprz, kardamon, cynamon, trawa cytrynowa, karambola, duriany, gałka muszkatołowa, kurkuma, imbir, czy wanilia. Najbardziej zaskoczyło mnie jednak, kiedy powąchałem korzenie cynamonu, które nie pachną jak cynamon. Mentolowy zapach znany z lekarstw na przeziębienie i katar nigdy nie kojarzył mi się z cynamonem. Jak widać, kolejny raz przekonuję się, że podróże kształcą. Pod koniec naszego pobytu czeka nas jeszcze małe przedstawienie. Pomocnik naszego przewodnika wspina się spektakularnie na palmę kokosową, śpiewając przy tym i krzycząc wniebogłosy.
Na końcu schodzi z orzechami kokosowymi i częstuje nas na pożegnanie. Jeszcze szybkie zakupy przypraw i siedzimy już w naszym busie, jadąc dalej. Wkrótce dojeżdżamy do Stonetown. Nasz kierowca wysadza nas przy targu rybnym – Darajani Market, którego zapach, a raczej nieznośny smród, ścina nas prawie z nóg. Na szczęście szybko czmychamy stamtąd i zanurzamy się w plątaninę wspaniałych, wąskich i tajemniczych uliczek, spotykając mieszkańców, sprzedawców różnych pamiątek, a także dzieci radośnie biegające wokół. Czym właściwie jest Stonetown ? To stara dzielnica miasta Zanzibar i doskonały przykład miasta portowego o charakterystycznej dla wschodnioafrykańskiego kręgu architekturze. Najlepszym dowodem na docenienie jego piękna jest wpisanie tego miejsca na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nazwa pochodzi od budulca, z jakiego powstała, to znaczy kamienia oraz powykrawanych z ziemi kawałków wapiennego koralowca. Niezwykłość miejsca polega właśnie na labiryncie uliczek tak wąskich, że nie przejedzie żadne auto, a za każdym rogiem czeka nas coś zupełnie nowego i bardzo ciekawego.
Niestety samo wpisanie na listę UNESCO nie powoduje idealnego stanu miejsca, czy budowli, które się tam znalazły. To widać w Stonetown, gdzie większość budynków jest bardzo zaniedbana i aż serce krwawi, patrząc na to, jak niszczeją. Po gruntownym remoncie to byłaby perła Wschodniej Afryki. Nie mam żadnych wątpliwości. Na obiad udajemy się do restauracji na samym brzegu oceanu, gdzie zjadamy pyszne kalmary z grilla i tak na wszelki wypadek zamawiamy podwójny rum. Na farmie przypraw jedliśmy tyle nie umytych owoców, że mamy obawy, czy nasze żołądki to zniosą bez szwanku. Wiemy, że rum nic tu nie pomoże, ale syci i w wyśmienitych humorach wracamy do dalszego zwiedzania. Tym razem chcemy udać się do domu , gdzie urodził się legendarny wokalista zespołu Queen – Freddie Mercury. Kilka zdjęć przy drzwiach budynku, który tak naprawdę niczym szczególnym się nie wyróżnia. No ale „show must go on”, więc musieliśmy tutaj dotrzeć. Snując się po tym cudownym labiryncie wracamy powoli do Darajani Market, bo umówiliśmy się z naszym kierowcą, że punktualnie będziemy na niego czekać w wyznaczonym miejscu. O dziwo, czeka i nie jest spóźniony. „Pole pole” w tym momencie nie zadziałało i dobrze. Po dniu pełnym wrażeń wracamy do hotelu na zasłużony odpoczynek, ponieważ kolejnego dnia czeka nas blue safari, więc już teraz cieszymy się na kolejne wrażenia.
Nasza turkusowo – błękitna przygoda rozpoczyna się od zatrzymania przez policję naszego kierowcy. Nie miał zapiętych pasów. Po krótkiej rozmowie i drobnym datku, uśmiechnięty policjant stwierdza, że możemy jechać dalej. A czeka nas moc wrażeń. Gdy docieramy na miejsce, wybieramy płetwy i wsiadamy na drewnianą łódź motorową, wypływając w bezkresny ocean, oblewający tanzańską wyspę. Zatrzymujemy się nad rafą koralową, wyskakujemy z łódki zaopatrzeni w maski, rurki, płetwy obserwujemy podwodne życie. Ten pierwszy przystanek nie urzeka mnie jakoś bardzo, ale wierzę, że jeszcze będzie przepięknie. Tak też dzieje się na drugim przystanku, gdzie możemy podziwiać cudowną rafę i pływać z tysiącami kolorowych rybek oraz innych stworzeń. Czas mija nieubłaganie i kapitan daje sygnał do dalszego etapu naszej wycieczki. Po krótkim czasie wpływamy do laguny, w której krystalicznie czysta woda podczas odpływów i przypływów wyrzeźbiła w skałach surrealistyczne formacje.
Na tych formacjach rosną wspaniałe namorzyny, tworzące piękne karłowate lasy mangrowe. Ach jak przyjemnie, ale trzeba ruszać na obiad. Na wyspie Kwale, przy lokalnej muzyce i tańcach zjadamy pysznego homara, oczywiście prosząc o dokładkę, a na deser opychamy się owocami chlebowca. Miły czas na odprężenie przerywamy krótkim spacerem do bardzo starego baobabu, który według naszego przewodnika ma grubo ponad 500 lat. Jak na staruszka dobrze się trzyma i wygląda naprawdę okazale. Żegnamy się z wyspą Kwale i wracamy po kolejnym, cudownie spędzonym dniu do naszej hotelowej oazy.
Następne dwa dni spędzimy na nurkowaniu. Dla tych, którzy pod wodą spędzili wiele godzin, moja ekscytacja będzie oczywista, ale dla wszystkich, którzy nigdy nie zaznali tego rodzaju pięknego obcowania z naturą chciałbym nakreślić kilka zdań. W chwili, kiedy odchylamy się z łodzi i wpadamy do wody, zanurzając się w toń oceanu, dosłownie wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Takiego rodzaju wyciszenia nie doznałem jeszcze nigdy. Żyjąc w tak złożonych czasach, na maksymalnych obrotach, wciąż na pełnym gazie, zapominamy o tym, aby tak naprawdę „odpiąć” się od tego wyścigu. Właśnie tam, 8 – 12 metrów pod wodą, mamy do tego fenomenalną okazję. Regularnie oddychając, płynąc z partnerem obok, obserwując przepiękny podwodny świat, nic innego do nas nie dociera. Nikt nic nie mówi, nie dzwonią telefony, po prostu słyszymy tylko dźwięk wypuszczanego powietrza i delikatne piszczenie w uszach, gdy wyrównujemy ciśnienie. Ogrom piękna podmorskiego świata jest niesamowity. Oczywiście można zobaczyć zdjęcia czy filmy w internecie, ale doświadczenie tego w bezpośrednim kontakcie jest nieziemskim przeżyciem. Wpadłem po uszy.
Uwielbiam nurkowanie i jak tylko zrobi się cieplej w Polsce, mam zamiar natychmiast zapisać się na kurs, aby zdobyć certyfikat Open Water Diver. Po drugim dniu, wracając łodzią z rafy koralowej, zasypiam zmęczony na łodzi. Co za relaks i fantastyczna przygoda. Morgan – raz jeszcze dziękuję. To Ty mnie tym zaraziłeś – już na zawsze. Tuż przed wyjściem na ląd ucinam sobie pogawędkę z Padim, który zachwala ojczyste RPA jako miejsce na kolejną podróżniczą wyprawę. Przekonuje mnie, że RPA to taka Europa, ale w Afryce. No może pod względem bezpieczeństwa to nie do końca tak jest, ale w resztę wierzę szczerze. Opowiada kolejno o Kapsztadzie, Johannesburgu i Durbanie. Oczywiście już w głowie analizuję, jak to zorganizować, bo w RPA będę na pewno. Pytanie tylko kiedy. Padi wspomina jeszcze o Zambii, gdzie jego rodzice mieszkają od kilku lat i spektakularnie zachwala Wodospady Wiktorii, a także przepiękną przyrodę. Namówiłeś mnie przyjacielu. Kolejne miejsca, które koniecznie trzeba odwiedzić i zobaczyć.
Nasza tanzańska przygoda powoli się kończy. Jeszcze jeden dzień odpoczynku w hotelu, ostatnie zdjęcia i siedzimy w busie w drodze na lotnisko. Przeżyliśmy wspaniałą przygodę, poznaliśmy ciekawych ludzi o różnych doświadczeniach, z różnych miejsc na świecie, znowu dotknęliśmy tego Innego, co uwielbiam. Wracam z kolejnym szerszym i bogatszym bagażem doświadczeń. W Afryce jako obywatele Ziemii mamy wiele do zrobienia. „A is for Africa” jak śpiewa Shakira i warto, aby ich czas też w końcu nadszedł.